Czy Novak Djoković kiedykolwiek zostanie najlepszym w historii?

Pytanie zawarte w tytule jest całkiem poważne. Nie spodziewajcie się jednak rozbitej na dziesięć rozdziałów analizy. To tylko moje prywatne przemyślenia, z którymi – śmiało, dyskutujcie – możecie się zgodzić lub nie. Nie będę też ukrywać, że fanem Novaka nie jestem i nigdy nim nie zostanę. Choć może, paradoksalnie, pomoże mi to w napisaniu kilku słów na ten temat?

*****

Liczby. Tenis da się w nie ubrać, oczywiście. Liczb wygranych turniejów wielkoszlemowych, turniejów w ogóle, liczba tygodni na szczycie rankingu, liczba wygranych spotkań, liczba lat w TOP 10… Całkiem możliwe, że na koniec kariery Djokovicia w wielu z tych kategorii to właśnie jego nazwisko będzie widniało na samym szczycie. Nie podejmę się zgadywania w ilu, ale wypadałoby założyć scenariusz, w którym Nole króluje w:

  • liczbie wygranych turniejów wielkoszlemowych;
  • liczbie tygodni spędzonych na szczycie rankingu ATP (jest już tego całkiem bliski, wystarczy mu kilka miesięcy królowania, a nie zapowiada się, by miał komuś oddać pozycję lidera);
  • liczbie wygranych turniejów rangi ATP 1000, a więc najważniejszych po Wielkich Szlemach (na ten moment więcej – o jeden – ma tylko Rafa Nadal).

W teorii gdyby tak się stało, wszystko powinno być jasne. Djoković jest pierwszy, Djoković jest najlepszy, Djoković to GOAT [Greatest of All Time, Najlepszy w Historii – przyp. red.]. Tyle że to nie do końca tak działa. I właśnie to nie do końca jest tu problemem. Bo często liczy się nie tylko to, ile masz w gablocie z trofeami, ale w jakim stylu i w jaki sposób to zdobywałeś.

*****

Może już to zauważyliście, jeśli interesujecie się innymi sportami. Weźmy piłkę nożną, gdzie wiele osób do dziś uważa, że to Diego Maradona był najlepszym piłkarzem w historii. Tam liczy się głównie styl, wrażenie jakie zostawiał. Maradona nie jest przecież najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii, a wręcz daleko mu do tego miana. Ale rozkochał w swojej grze niemal cały świat, a najlepszy stawał się w najważniejszych meczach. I wielu osobom to wystarcza, bo chcą jego legendy, a nie osiągnięć.

Jasne, można też na to patrzyć z zupełnie innej strony – po prostu liczbą trofeów. Weźmy sport nam bliski, czyli skoki narciarskie, gdzie dyskusje na ten temat toczą się do dziś, a wmówienie Polakom, że Adam Małysz – choćby przez brak złota olimpijskiego – mimo wszystko nie zasługuje na to miano, jest naprawdę trudne (i jak mocno bym Adama nie uwielbiał, no to najlepszy w historii nie był – herezja, co?). Weźmy multum innych sportów, gdzie można dywagować i dywagować, ostatecznie dochodząc do wniosku, że liczy się to, co w gablocie.  

Czasem sprawa bywa jednak jeszcze bardziej skomplikowana, bo do grona najlepszego w historii pretenduje multum zawodników, łącząc różne epoki. Lekka atletyka to teoretycznie najbardziej wymierna dyscyplina. Jednak jak w biegach długodystansowych porównać najlepszych biegaczy fińskich z międzywojnia z Emilem Zatopkiem biegającym w latach 50. czy Etiopczykami i Kenijczykami z przełomu wieku lub – sięgając nawet dalej – Mo Farahem, dominującym w latach 10. XXI wieku? Jak w boksie przyrównać do siebie wielkich pięściarzy z lat 30. do tych ze współczesnych ringów? Można to robić, owszem. Ale to misja wręcz samobójcza.

Dlatego wybranie najlepszego w historii nie jest łatwe. Zresztą w tenisie też akces do tego miana mógłby zgłosić na przykład Rod Laver, który przecież przez wiele lat nie mógł występować w turniejach wielkoszlemowych przez chory podział na amatorów i profesjonalistów. A gdy już to robił, to często roznosił konkurencję. I pewnie gdyby nie przerwa, to dziś miałby znacznie więcej wielkich szlemów na koncie.

Na potrzeby tego tekstu przyjmijmy jednak, że żyjemy w czasach trzech gości, którzy jako jedyni mogą ze sobą konkurować. Dlatego bez trudu można porównywać do siebie ich sukcesy. Bo żyją i grają w tych samych czasach. Owszem, można zarzucać Federerowi, że wygrywał najwięcej w czasie, gdy Nadal był młody i dopiero wspinał się na szczyt, a Djoković do wspinaczki dopiero się szykował (poza nie do końca spodziewanym triumfem w Australii w 2008 roku). Tak samo jednak Nadalowi da się zarzucić, że wygrywał głównie na mączce, a Novakowi, że korzystał z powtarzających się kontuzji Rafy i wieku Rogera. Zostawmy więc to i wróćmy do – nieco zmodyfikowanego – pytania.

Czy gdyby Novak Djoković po zakończeniu swej kariery królował w najważniejszych statystykach, to byłby uznawany za najlepszego tenisistę w historii?

*****

Odpowiedź brzmi: jeden kibic powie tak, a drugi powie nie. Oczywiście, gdyby patrzyć na to obiektywnie i z perspektywy statystyka, to każdy kto króluje choćby w liczbie tytułów wielkoszlemowych, winien być uznawany za najlepszego w historii. Tak spojrzeć mógłby jednak wyłącznie ktoś, kto tę rywalizację obserwował z dystansu i niezbyt go ona obchodziła. Ktoś, kto nie śledził karier Rogera, Rafy i Novaka. Ktoś, kto nie ma na ich temat wyrobionego zdania.

Innymi słowy: musiałby to być ktoś kompletnie oderwany od tenisa.

Weźmy was, czytających ten tekst. Jestem pewien, że każdy z was ma swego ulubieńca z Wielkiej Trójki. Nawet jeśli niekoniecznie jesteście fanem któregokolwiek z nich, to pewnie jednego z nich darzycie po prostu większą sympatią. Możliwe, że to właśnie Novak. Wtedy nie byłoby z tym żadnego problemu. Dla was Djoković mógłby być najlepszym w historii, bo po prostu go uwielbiacie. Czy sprawia to styl jego gry, czy cokolwiek innego – nieważne. Statystyki tylko by to poparły. I byłby to koniec dyskusji.

To wszystko nie jest jednak – jak się domyślacie – tak proste.

*****

Ośmielę się bowiem stwierdzić, że na całym świecie znajdzie się znacznie więcej fanów Federera i Nadala, niż sympatyków Djokovicia. I ci mogą mieć kontrargumenty. Jasne, gdyby Nole prowadził statystycznie, nie opieraliby się na nich (piszę „oni”, ale pewnie sam bym do ich grona się zaliczał, nie jest bowiem tajemnicą, że już od daaaaaaaaaawna sprzyjam Federerowi). To rzecz oczywista. Wytrącić broń fanom Novaka musieliby w inny sposób.

A te sposoby istnieją. Przywołajmy raz jeszcze postać Maradony. Jestem przekonany, że co by się nie działo, wielu za najlepszego w historii uważać będzie Federera. Bo grał najpiękniej, najbardziej nieszablonowo, bo wymykał się utartym schematom, bo potrafił zaskoczyć każdego rywala. A przy tym był i jest w tym wszystkim tak bardzo… ludzki. Do dziś pamiętam, jak płakałem wraz z nim przy okazji Australian Open 2009. Łzami smutku, jeszcze jako dzieciak. Kilka miesięcy później – przy okazji wygranej w Roland Garros – płakaliśmy ze szczęścia. Ja i on. I pewnie setki, tysiące, miliony osób na całym świecie. Federer ma w sobie pewien dar porywania ludzi, zjednywania ich sympatii.

Nadal z kolei to przecież wulkan energii, a przy okazji gość, który reakcjami publiki się żywi, a sam swoimi ją nakręca. Tenisista stworzony do największych meczów, zwłaszcza tych, w których fani mu sprzyjają. Nie dziwi, że nigdy nie zawodził w koszulce reprezentacji. Nie dziwi, że jako jedyny z tej trójki osiągnął w singlu olimpijski sukces. A przy tym wszystkim to też zawodnik, który potrafi zagrać tak, że żaden inny tego nie powtórzy. Nie zapominajmy o tym. Jego forehand wzdłuż linii (a właściwie wychodzący wręcz poza nią) należałoby oprawić w ramkę i wstawić do Luwru. Niech tam wisi, niech ludzie wiedzą.

*****

Djoković przy tej dwójce zdaje się schematyczny. Owszem, ma w sobie niesamowite pokłady geniuszu, jest znakomitym tenisistą i potrafi zagrać fenomenalnie. Nie mam zamiaru mu tego odbierać. A jednak jego styl gry powoduje, że można podziwiać jego skuteczność i stabilność poziomu, ale wielu osobom – w tym mi, wybaczcie, nikt nie pisał, że to będzie tekst całkowicie obiektywny – trudno się nim zachwycać.

No bo jak ma zachwycać, jak nie zachwyca?

Djoković fantastyczny jest w wielu elementach. Dziś trudno wskazać jakąkolwiek słabą stronę jego gry, te, z którymi miał problemy, naprawił już kilka lat temu. A jednak trudno też wybrać jakiś element, który wprawiałby publikę w zachwyt. Skuteczność i solidność Novaka, które są oznaką jego tenisowego geniuszu, paradoksalnie ten geniusz przyćmiły.

Właśnie to, obawiam się, może sprawić, że nigdy nie zostanie w pełni zaakceptowany jako najlepszy w historii. Bo sport to nie tylko wyniki, ale też pewien romantyzm, piękno, styl. A w tym – tak mi się wydaje – w oczach wielu osób Novak zdecydowanie przegrywa i z Nadalem, i (zwłaszcza) z Federerem.

Podejrzewam więc, że co by się nie stało w najbliższych kilku latach, dyskusje o tym, kto był (lub jest) najlepszy w historii, będą trwać przez kolejne dziesięciolecia. Jak teraz w koszykówce, jak niezmiennie w piłce nożnej. I w sumie… na swój sposób jest to wspaniałe. Bo pokazuje, jak wielkich mistrzów mogliśmy i nadal możemy oglądać.

Autor: Sebastian Warzecha