Młodzieży, nacieraj na Nowy Jork! Bo jak nie teraz, to kiedy?

ATP

Młodzieży, nacieraj na Nowy Jork! Bo jak nie teraz, to kiedy?

Rogera Federera nie będzie na pewno, bo przechodzi przez proces rehabilitacji. Rafa Nadal zapowiedział, że w Nowym Jorku się nie pojawi. Zostaje jedynie Novak Djoković. Dla młodych tenisistów to niepowtarzalna szansa, by za kilkadziesiąt lat móc opowiadać wnukom, że wygrało się turniej wielkoszlemowy jeszcze w czasach gry najlepszych tenisistów w historii tego sportu.

*****

Od lat czekamy na wielkoszlemowy sukces tenisisty spoza Wielkiej Trójki. Ostatnim zawodnikiem, któremu się to udało, a nie miał na nazwisko Federer, Djoković lub Nadal, był Stan Wawrinka na US Open 2016. Szwajcar miał wtedy jednak 31 lat. Ostatnim gościem, który dokonał tego mając na karku maksymalnie 27 wiosen (tyle we wrześniu będzie mieć Dominic Thiem, przyjmijmy więc taką granicę) był Marin Cilić w 2014 roku.

Ogółem w erze Wielkiej Trójki – a więc od Australian Open 2008, gdy po raz pierwszy wielki sukces osiągnął Djoković – turnieje wielkoszlemowe wygrywało zaledwie czterech(!) innych tenisistów. Juan Martin del Potro (US Open 2009), Andy Murray (US Open 2012, Wimbledon 2013 i Wimbledon 2016, ale warto przypomnieć o jego dwóch olimpijskich złotach), Stan Wawrinka (Australian Open 2014, Roland Garros 2015 i US Open 2016) i Marin Cilić (US Open 2014).

Widzicie wspólny mianownik?

Każdy z nich wygrywał w USA. I tylko w przypadku Wawrinki nie był to pierwszy wielkoszlemowy triumf w karierze.

*****

US Open ma to do siebie, że jest nieobliczalne. W normalnych warunkach rozgrywa się przecież ten turniej stosunkowo blisko końca sezonu, a w dodatku po Wimbledonie i maratonie sporych imprez na twardych kortach w innych miastach USA. Zawodnikom często przytrafiają się drobne urazy, do tego wrześniowa aura w Nowym Jorku też potrafi dopiec. Ostatnio niespodzianki, oczywiście, częściej widzimy u kobiet – na ostatnich pięć finałów tylko jeden wygrała tenisistka, która miała już na swoim koncie wielkoszlemowy sukces (Angelique Kerber w 2016 roku), pozostałe zgarniały albo młode zawodniczki na dorobku (Sloane Stephens, Naomi Osaka i Bianca Andreescu) albo weteranka, po której chyba nikt tego nie oczekiwał (Flavia Pennetta).

Jednak i turniej męski ma to do siebie, że rokrocznie zaskakuje. A to zupełnie niespodziewanie dość wcześnie przegra Roger Federer, a to polegnie Novak Djoković. Jasne, w ostatnich trzech edycjach wygrywali ludzie, po których można się było tego spodziewać – dwa razy Rafa, raz Nole – ale już choćby szybki rzut oka na nazwiska wicemistrzów w ostatnich latach pokazuje nam, że ten turniej ma w sobie coś, co premiuje tenisistów z drugiego szeregu. Od 2014 roku (bo wcześniej w finałach raczej spotykała się ze sobą Wielka Trójka) byli to: Kei Nishikori, Roger Federer, Novak Djoković, Kevin Anderson, Juan Martin del Potro (to też niespodzianka, pamiętajcie o jego kontuzjach) i Daniil Medvedev.

Dziś już wiadomo, że do tego grona zostanie dopisane kolejne nazwisko spoza Wielkiej Trójki. Choć niekoniecznie będzie to nowa osoba na tej liście.

*****

Trudno jest być młodym tenisistą w takich czasach. Trudno jest przełamać taką dominację, jaką prezentują ci goście. Trudno też pewnie słuchać i czytać o tym, jak to nie można dobić do szczytu swego potencjału, bo weterani wciąż wszystko zgarniają. A przecież tacy goście jak Sascha Zverev, Stefanos Tsitsipas czy Daniil Medvedev grają znakomity tenis (w przypadku ostatniego pominiemy styl, skupmy się na wynikach). Ich jedyny problem polega na tym, że trafili na erę najlepszych w historii. Owszem, jej schyłkowy fragment – bo za kilka lat Wielkiej Trójki zabraknie – ale jednak.

Dlatego US Open jawić im się powinno jak Ziemia Obiecana Izraelitom. Niepowtarzalna szansa. Drugiej takiej może już nie być. Jasne, kilka tygodni później rozegrane ma zostać Roland Garros, ale tam – powiedzmy sobie szczerze – rządzi Rafa Nadal. Dlatego jeśli ktoś z tenisistów przed trzydziestką chce powalczyć o wielkoszlemowy triumf, powinien kierować się do Nowego Jorku. Tym bardziej, że po takiej przerwie, jaką zafundował nam koronawirus, niespodzianki po prostu MUSZĄ się przytrafić. Oczywiście, nikt nie gwarantuje, że niespodzianką będzie osoba mistrza. Ale coś na pewno się zdarzy.

*****

Na kogo więc powinniśmy zerkać szczególnie mocno? Cóż, oczywistym kandydatem jest tu Dominic Thiem. Jeśli grałeś w trzech finałach wielkoszlemowych i pokazywałeś się w nich z niezłej, bądź nawet bardzo dobrej strony – dodajmy, że w każdym kolejnym z coraz lepszej – to wiadomo, że to na ciebie będą zerkać fani. Inna sprawa, że Austriaka, o którego wieku już wspominałem, coraz trudniej zaliczać do tenisistów Next Gen. Ostatnim nawet starszym mistrzem-debiutantem był Stan Wawrinka (niespełna 29 lat na AO 2014), ale żeby odnaleźć kogoś wcześniej, trzeba by się cofnąć do początku wieku, kiedy wygrywali Goran Ivanisević (Wimbledon 2001, niespełna 30 lat), Thomas Johansson (AO 2002, niespełna 27 lat) i Albert Costa (RG 2002, niespełna 27 lat).

Oczywiście, tenis – w dużej mierze przez długowieczność Wielkiej Trójki, ale i zmiany, jakie dotykają cały światowy sport – staje się grą dla coraz starszych zawodników. Nie ma już u mężczyzn nastoletnich fenomenów, wygrywających Wielkie Szlemy. Ostatnim nastolatkiem, któremu udało się czegoś takiego dokonać, był Rafa Nadal. Nawet Federer i Djoković zgarniali pierwsze takie tytuły już po 20. urodzinach. Juan Martin del Potro też, choć da się zauważyć, że wiele osób pamięta to inaczej.

Patrząc na to, jak gra Wielka Trójka dobrze po trzydziestce, śmiało można napisać, że Thiem w wieku 27 lat wciąż jest młodym tenisistą. A co dopiero Daniil Medvedev (24 lata), Alexander Zverev (23), Stefanos Tsitsipas (22). Jasne, nie są już nastolatkami. Ale każdy z nich jest rocznikowo o co najmniej 15(!) lat młodszy od Federera i o dekadę od Nadala. Gdyby któryś z nich wygrał swojego pierwszego Wielkiego Szlema w tym roku, miałby mnóstwo czasu na gromadzenie kolejnych do kolekcji.

Problem polega na tym, jak to zrobić.

*****

Jeśli mam być szczery, widzę dla tych gości głównie jedną szansę: wyeliminowanie Novaka Djokovicia przed finałem. Obawiam się bowiem, że w meczu o tytuł Serb będzie nie do pokonania, a jedynym gościem zdolnym z nim wygrać, będzie właśnie Dominic Thiem, który zebrał już potrzebne doświadczenie. Tyle że Austriak w Ameryce jest regularny, bywa niezły, ale nigdy bardzo dobry. Raz tylko doszedł do ćwierćfinału, zwykle odpadał w trzeciej lub czwartej rundzie. A zeszłoroczny występ okazał się katastrofą i skończył się już po pierwszym meczu. Co zresztą dziwi, bo specjaliście od mączki, dobrze czującemu się przecież na kortach twardych (triumf w Indian Wells, finał Australian Open) dość wolne nowojorskie korty powinny odpowiadać. Spójrzcie tylko na ostatnie wyniki Rafy Nadala na tym turnieju.

Thiem jednak wyraźnie ma z nimi problem i musiałby go przezwyciężyć w tym roku, jeśli chciałby powalczyć o swój pierwszy wielkoszlemowy tytuł. Choć – co powinno dać mu nieco nadziei – całkiem prawdopodobne, że w tegorocznej edycji najbardziej będzie liczyć się nie to, jak kto czuje się w Nowym Jorku, a to, w jakiej formie wyszedł z przerwy spowodowanej pandemią (a Thiem w jej trakcie naprawdę dobrze grał w pokazowych imprezach). Bo takiej sytuacji jeszcze nigdy nie przeżyliśmy. I tenisiści też nie. Stąd US Open – turniej niespodzianek – może przynieść nam ich w tym roku jeszcze więcej.

O ile, oczywiście, w ogóle się odbędzie. Choć to już temat na inny tekst.

Autor: Sebastian Warzecha