System Hawk-Eye, czyli jak skomplikować sobie życie

System Hawk-Eye to wspaniały wynalazek. Prawdopodobnie jeden z najlepszych, jakie tylko stworzono, jeśli brać pod uwagę świat tenisa. Ile kluczowych piłek wygrali dzięki niemu tenisiści, którym się to należało – zapewne nie da się zliczyć. Tak naprawdę trudno mi dziś wyobrazić sobie czasy sprzed jego funkcjonowania. Tak mocno wrył się już w tenisową rzeczywistość największych turniejów. A mimo to czasem mam wrażenie, że ich organizatorom daje więcej problemów niż zalet.

No bo sami powiedzcie – czy to nie wygląda tak, jakby organizatorzy umyślnie komplikowali sobie życie? Jakby chcieli, żeby system Hawk-Eye pozostawał obiektem niekończących się dyskusji? Cholera, o ile życie wielu zawodników i zawodniczek byłoby prostsze, gdyby po prostu z pełną premedytacją postawić na stosowanie tego rozwiązania zawsze i wszędzie.

Pamiętam jak jakieś dziesięć lat temu (DZIESIĘĆ!) mój tata – zwykły fan, który z grą w tenisa nigdy nie miał wiele wspólnego, żaden ekspert – zastanawiał się „czemu właściwie nie zrobią tak, żeby przy każdej spornej piłce korzystać z tego systemu?”. Założę się, że nie był jedynym gościem na świecie, który o to pytał. Założę się, że pytali też regularnie sami tenisiści. Ale zamiast takiego rozwiązania, wciąż forsowano system z trzema możliwymi sprawdzeniami, odnawiającymi się, jeśli zawodnicy trafili dobrze. Co tylko sprawiało, że często obawiali się sprawdzać piłki, by nie tracić szans. I bywało, że w zamian niesłusznie tracili punkty.
Cytując popularną ostatnio serię reklam: to nonsens.

*****

Do napisania tego tekstu zmotywowała mnie decyzja organizatorów US Open, którzy wobec pandemii koronawirusa postanowili zainstalować na niemal wszystkich kortach system Hawk-Eye live, znany choćby z turniejów Next Gen, kończących sezon. Jego użycie sprawia, że sędziowie liniowi nie są potrzebni, przez co m.in. ubywa liczba niepotrzebnych kontaktów zawodników z innymi osobami. W dodatku maszyna jest niemalże bezbłędna (zakładam, że w stu procentach zagwarantować tego nikt nie może, ale przyjmijmy, że to dobre 99,9% bezbłędności).

Rozwiązanie idealne? Na moje – jak najbardziej.

Ale życie byłoby zbyt piękne, gdyby w wielkim szlemie zrobiono coś całkowicie logicznie. Więc na dwóch największych kortach – na których teoretycznie wprowadzenie takiego systemu powinno być najłatwiejsze – zrezygnowano z korzystania z niego. Wybaczcie słownictwo, ale… co do chuja? Jaki to ma sens? Skąd w ogóle ten pomysł? To pytania, które zadaję sobie od kilku dni. Zresztą nie tylko ja, komentatorzy, dziennikarze i sami zawodnicy – też.

To przecież najgłupsza rzecz, na jaką można było wpaść. Wychodzi teraz, że najbardziej pokrzywdzeni mogą być najlepsi zawodnicy, których mecze ustawiane są na największe korty. W dodatku tam rozegrane zostaną przecież decydujące o losach tytułów spotkania. Jeśli w którymś z nich o mistrzostwie rozstrzygnie piłka, przy której sędziowie popełnią błąd i nikt go nie skoryguje, rozpęta się tenisowy armagedon. Organizatorzy sami chcą go sobie najwidoczniej ściągnąć na głowę. Szkoda, że może się to odbyć kosztem zawodników i równej rywalizacji.

Inna sprawa, że jest w tym pewien chichot losu. Przez lata pokrzywdzeni byli przecież ci, którzy grali na mniejszych kortach, gdzie tego systemu – nawet w wersji ograniczonej – nie było. Teraz boczne korty skoczyły w przyszłość, a największe stoją w miejscu. Ot, taka wola władców turnieju.

*****

Choć przecież to i tak nie najgorzej. Do dziś nie potrafię pojąć, czemu w czasach stosowania systemu Hawk-Eye organizatorzy Roland Garros niezmiennie wzbraniają się przed jego wprowadzeniem. Jasne, możemy się bawić w sprawdzanie śladów, ale:
1. Kradnie to niepotrzebnie czas;
2. Często i tak niczego nie wyjaśnia, wszystko zależy od interpretacji sędziego;
3. (ważne w czasach pandemii) Prowokuje dodatkowe, niepotrzebne kontakty zawodników z arbitrem.

Organizatorzy French Open i innych turniejów rozgrywanych na mączce twierdzą, że sprawdzenie śladu jest pewniejsze, bo technologia jest zawodna i ma margines błędu, a ślad jest wyraźny. Sęk w tym, że on też… pewien margines ma. Wiele zależy choćby od poziomu spłaszczenia piłki po odbiciu czy tego, jak przesunie się sypka przecież mączka.

System Hawk-Eye mógłby zaradzić trwającym czasem dobrze ponad minutę dyskusjom zawodników z sędziami. A jeśli mimo to nie chcemy rezygnować ze zginania się nad śladami, można go wprowadzić OBOK tego i odwoływać się do niego jako do ostatecznej instancji. Jestem pewien, że tenisiści prędzej uwierzą technologii, niż na przykład nielubianemu przez siebie sędziemu. Albo takiemu, który po prostu nie ma dobrego dnia. Bo i to się zdarza.

Ludzie popełniają przecież błędy. Czemu by im nie pomóc?

*****

System Hawk-Eye w wielkim szlemie jest obecny od 14 lat. Wszystko zaczęło się na US Open 2006. Już w kolejnym sezonie Australian Open i Wimbledon również go wprowadziły. Przez lata ewoluował, stawał się dokładniejszy i lepszy. Dziś jest już nawet w stanie działać w wersji live. I naprawdę nie wyobrażam sobie, byśmy w najbliższych latach nie mieli zacząć z tego korzystać na stałe. Bo to rozwiązanie, które po prostu czyni wszystko łatwiejszym. I liczę, że organizatorzy turniejów wielkoszlemowych mu zaufają.

Choć, gdy przypomnę sobie, że aktualnie każdy z tych turniejów ma swoje własne zasady dotyczące rozegrania piątego seta, to trudno mi wierzyć w aż taką zgodność. Ale kto wie, może tym razem zostanę pozytywnie zaskoczony?

Autor: Sebastian Warzecha


Pamiętajcie, że cały turniej US Open możecie obstawiać u naszych partnerów. Wszystkie aktualne promocje, przygotowane specjalnie dla naszych czytelników, znajdziecie w zakładce Bukmacherzy. Dyskusja o US Open, innych turniejach oraz o tenisie przez cały rok w naszej grupie. Zapraszamy do dołączenia!

Twórca społeczności Tenis by Dawid, analityk tenisowy, zawodnik amator i organizator Tenis by Dawid Cup. Z wykształcenia geolog.